W najnowszym, lutowym wydaniu miesięcznika High Fidelity, pośród 10-ciu testów ukazała się recenzja brytyjskiego wzmacniacza Musical Fidelity M5si, wprowadzonego na polski rynek pod koniec grudnia ubiegłego roku. 150-watowa integra miała być punktem pośrednim pomiędzy pozostałymi modelami serii – umiarkowanym M3si oraz potężnym M6si. Zgodnie ze standardami przyjętymi w High Fidelity, tekst jest długi, szczegółowy i dobrze napisany. Przed przejściem dalej polecamy przygotować filiżankę dobrej kawy.
Ze świecą można szukać produktów, w opisach których tak wiele miejsca poświęca się osobie założyciela firmy, jak urządzenia Musical Fidelity. Anthony Michaelson zostaje przywoływany w każdym niemal teście, zaś historia o budowie pierwszego przedwzmacniacza – nazwanego The Preamp, bo niby jak inaczej miałby się nazywać – do czego skłoniły go niepowodzenia w szukaniu pracy, znana jest wśród czytelników prasy audiofilskiej niemal powszechnie. Dzieje się tak nie bez powodu. Anthony Michaelson jest z pewnością postacią nietuzinkową – to klarnecista, który wydał kilka płyt (można je znaleźć np. na Amazonie) oraz inżynier o ogromnej kreatywności, czego najlepszym świadectwem są regularnie powstające od 1982 roku nowe urządzenia ze stajni Musical Fidelity.
To historia biegnąca od pracujących w klasie A, grzejących się jak cholera, ale niebiańsko brzmiących wzmacniaczy A1, przez epizod z lampowymi końcówkami mocy Chronos, oraz X-10D – „prosiaczkiem”, który wprowadził do audio zupełnie nową kategorię produktów, na urządzeniach z serii Nu-Vista, w których zastosowano wygrzebane na śmietniku historii miniaturowe lampy typu nuvistor, zaprojektowane do pracy w komputerach, skończywszy. (…) Jednym z powodów na naszą akceptację jest wiarygodność Michaelsona. To konstruktor o ogromnym doświadczeniu, preferujący proste i sprawdzone rozwiązania, daleki od „stanów nieustalonych”, co do których nie ma pewności, czym są. Przedkłada klasyczną inżynierię nad, może i ciekawe, ale w technice ezoteryczne, rozwiązania. Jego urządzenia są dzięki temu bardzo solidne, zarówno jeśli chodzi o projekt, budowę, konstrukcję i dźwięk.
M5si to, jak powiedzieliśmy wyżej, jedno z najnowszych urządzeń Musical Fidelity. Na łamach RMS.pl opisywaliśmy je już dość szczegółowo – a że Wojciech Pacuła z High Fidelity uczynił to niezwykle dokładnie – oddajmy głos autorowi.
To średniej wielkości wzmacniacz zintegrowany, półprzewodnikowy, z końcówką mocy pracującą w układzie dual mono. Obudowa jest niezwykle solidna, wykonano ją z aluminium, a estetyka urządzenia na tyle uniwersalna, że za kilka lat wciąż będzie wystarczająco nowoczesna, żeby nie irytować i na tyle klasyczna, żeby nie… irytować. To nowoczesne urządzenie, z przekaźnikami i scaloną drabinką rezystorową, ale pomyślane tak, aby użytkownik miał poczucie, że obcuje z godnym zaufania, sprawdzonym produktem. To drobiazgi, ale znaczące. Jak wspomniana obudowa, albo płaska, srebrna gałka siły głosu, działająca tak, aby współpracowała z klasycznym potencjometrem, mająca punkt początkowy i końcowy, choć to tylko, sterujący układem scalonym, enkoder.
Jak autor recenzji sam przyznaje, do odsłuchu użył przede wszystkim muzyki akustycznej – dominuje tu jazz i klasyka. Na „setliście” znajdziemy m.in. nagrania Franka Sinatry, najnowszą płytę jazzowego skrzypka Adama Bałdycha i Helge Lien Trio Bridges, a także niemieckie wydanie albumu ostatniego zwycięzcy konkursu Chopinowskiego, 22-letniego Koreańczyka Seong-Jina Cho. Oprócz tego Pacuła korzystał z materiałów lżejszego kalibru, jak Bumerang Korteza czy winylowe wydanie Depeche Mode. Wzmacniacz Musical Fidelity M5si dał się poznać w tym towarzystwie jako partner bardzo świadomy i dojrzały – do którego brzmienia również samemu trzeba dojrzeć.
M5si, podobnie jak wcześniej Linear Audio Research IA-120H oraz Abyssound ASA-1600, nie czaruje nas od razu, nie zachwyca. W krótkim demo nie ma szans pokazać, czym naprawdę jest. Trzeba do niego dojrzeć, przyzwyczaić się do jego dźwięku. Jest duża szansa, że potem inne wzmacniacze będą się wydawały pokolorowane i bez wystarczającej kontroli nad niskim zakresem. To oczywiście jedna z propozycji, wśród których melomani mogą wybierać, wcale nie jedyna, ani nawet najlepsza – czegoś takiego nie ma – ale jedna z tych bardziej wartościowych.
Angielski wzmacniacz świetnie panuje nad głośnikami. Nie ma wątpliwości, że mamy do dyspozycji dużą moc, przy wysokiej wydajności prądowej. Urządzenie kontroluje przekaz od wysokiej góry po sam dół. Całe pasmo wydaje się bardzo wyrównane. Nie słyszałem żadnego miejsca, w którym któryś instrument byłby podbarwiony lub osuszony. Jedynie niska średnica i wysoki bas wydają się słabiej artykułowane. Być może chodzi nie o modyfikację pasma, a o słabszą selektywność w tym miejscu. Miałoby to nawet sens, ponieważ w przypadku tego wzmacniacza mamy do czynienia z wysoką rozdzielczością i równie dobrą selektywnością. Dostajemy dużo informacji o barwie, dynamice, akcentach w danym nagraniu. (…) Jak mówię, po jakimś czasie wzmacniacze czarujące barwą brzmią nieco jednostajnie. To może być fantastyczna, wciągająca jednostajność, ale jednak. Musical jest inny, różnicuje nagrania, wprowadzając do odsłuchu efekt zaskoczenia. Oddziela od siebie plany muzyczne, inaczej definiując to, co jest dalej i to, co bliżej.
Czystość, wysoka dynamika, kontrola nad kolumnami i świetne wyrównanie pasma, to główne cechy testowanego wzmacniacza. Urządzenie jest bardzo przezroczyste. Wymaga więc przemyślanych ruchów, to nie jest „samograj”, który z wszystkim gra równie dobrze, zwykle tak samo. M5si świetnie rozróżnia odmienne tłoczenia i wydania płyt CD.
Z tego względu autor zaleca świadomy, przemyślany dobór pozostałych elementów toru audio: kolumn oraz okablowania. Postarajmy się, aby wszystko wokół wzmacniacza, od nagrania po kolumny, miało klasę, a dostaniemy to, co najlepsze. To urządzenie, na którym można polegać. Chciałoby się powiedzieć: „jak na Zawiszy”, a wystarczy: „jak na Michaelsonie”.
Cena i specyfikacja Musical Fidelity M5si w sklep.RMS.pl
Pełen tekst recenzji w magazynie High Fidelity