Musical Fidelity M5si - test, recenzje, opinie


Różnego rodzaju etapy i urządzenia pośrednie z reguły nie cieszą się najlepszą sławą – wystarczy przypomnieć znane słowa o ani zimnym ani gorącym. Bycie pośrodku nie zawsze oznacza letniości. Pośrodku ponoć leży cnota. I – wierząc recenzji Marcina Olszewskiego z Magazynu Audiostereo.pl – pośrodku, nie tylko ze względu na miejsce w ofercie firmy, leży Musical Fidelity M5si.

Musical Fidelity M5si - test, recenzje, opinie

M5si to – jak mówią informacje prasowe – brakujące ogniwo pomiędzy stonowanym M3si a potężnym, 220W M6si. 150W mocy RMS, jaką dysponuje nowa integra Musical Fidelity to wystarczająco wiele, by poradzić sobie z nawet niełatwymi do wysterowania kolumnami podłogowymi. Wzornictwo wzmacniacza to stara, dobra szkoła brytyjska – minimalizm, prostota i solidność. Obudowa wykonana jest z grubych płyt metalowych, co da się wyczuć w słusznej masie urządzenia. Na przednim panelu w centralnej części znajdziemy duże, wyróżniające się pokrętło regulacji wzmocnienia, a także przyciski uruchomienia i wyboru źródeł oraz diodę IR (pilot jest w zestawie). Wizualnie i funkcjonalnie atrakcyjności dodają wycięcia wentylacyjne, biegnące po bokach obudowy wzmacniacza oraz po bokach górnej płyty.

Tylna ściana wzmacniacza – jak napisał recenzent – nie rozczarowuje. Pojedyncze terminale głośnikowe od interfejsów analogowych oddziela gniazdo USB zdolne obsłużyć sygnały do 24-bit/96kHz. Wyliczankę wejść analogowych rozpoczyna para dedykowana gramofonom uzbrojonym we wkładkę MM, by tuż za przełącznikiem trybu pracy pierwszego z wejść (liniowe/przelotka) zaprezentować kolejne trzy pary gniazd RCA dla kolejnych źródeł i zdublowane wyjścia liniowe, z czego jedno stało a drugie zmiennopoziomowe. Całość uzupełniają porty triggera i gniazdo zasilania.

Musical Fidelity M5si - test, recenzje, opinie

Autor zadał sobie również trud zajrzenia do środka urządzenia. Wnętrze tytułowej integry to przyjemne dla oka połączenie minimalizmu i prostoty ze sprawdzonymi przez lata rozwiązaniami. Dlatego też cieszy obecność solidnego, standardowego toroidalnego trafa zasilającego równie konwencjonalny stopień wyjściowy w układzie dual mono z dwiema parami kondensatorów po 10 000 μF każdy na kanał. Może i 40 000 μF rezerwuar prądu na high-endowych wygach nie zrobi wrażenia, ale patrząc na to całkiem obiektywnie spokojnie można uznać, że jest to jasny znak dla wtajemniczonych, że opuszczamy audiofilskie przedszkole i wchodzimy na kolejny stopień w mozolnej drodze na upragniony Olimp. Patrząc z perspektywy obecnej gonitwy za gęstymi formatami również wejście USB można uznać za niemalże klasyczne, gdyż oparto je na kontrolerze TI TAS1020B i DACu Burr Brown PCM1781. Za to przedwzmacniacz już taki zwykły nie jest i choć zmotoryzowane pokrętło głośności ma swoje położenia skrajne to tak naprawdę położenie gałki są jedynie dla widzów, gdyż tuż za nią ukryto enkoder komunikujący się z układem tłumika -Burr Brown PGA23201.
Musical Fidelity M5si - test, recenzje, opinie

Brzmieniowo Musical Fidelity pokazuje się po raz kolejny jako marka kompletna, dojrzała. M5si nie musi udowadniać swoich walorów ani zaskakiwać od pierwszych chwil odsłuchu. Może sobie pozwolić być dokładnie taki, jaki jest ze świadomością, że to absolutnie wystarczy. I to dokładnie M5si robi.

Słowem – kluczem będzie w jego wypadku „rzetelność”. Tak, tak, właśnie „rzetelność”. O dziwo w dzisiejszych operujących pojęciami skrajnymi czasach nad wyraz rzadko spotyka się rozsądnie wycenioną elektronikę celującą dokładnie w środek skali pomiędzy muzykalnością a analitycznością, czy też ciepłem a chłodem. A M5si właśnie to robi.

M5si jest jak dobre, ciężkie wytrawne czerwone wino. To nie musi być Barolo, wystarczy jakiś kilkuletni urugwajski Tannat. Bez odpowiednio długiej dekantacji jest w najlepszym wypadku nijaki a w najgorszym przypomina ordynarne cienkusze. Wystarczy jednak dać mu kilka godzin i można rozpocząć pełną intensywnych doznań smakowych ucztę. Dokładnie taką filozofię reprezentuje piątka.

Musical Fidelity M5si - test, recenzje, opinie

Wzmacniacz pokazał swoje możliwości w dość zróżnicowanym repertuarze: od Leonarda Cohena, przez jazzowe tria do AC/DC. Dobrze przeczytać, jak wspomniana wyżej wytrawność i dojrzałość pokazały swoje oblicze w bardzo konkretnym wymiarze.

Po stosownej rozgrzewce leniwie rozpoczynający się „Ten New Songs” Leonarda Cohena pokazał, że niski, chropawy wokal, żeby czarować wcale nie musi być wypychany przed szereg i faworyzowany bardziej, aniżeli zostało to uczynione na etapie postprodukcji. Podobnie jest z temperaturą barwową – zamiast uciekać w pastele i fundować słuchaczom nastrojową winietę otrzymujemy pełny obraz całości i wgląd w dalsze plany świetnie rozplanowanej sceny. Jeśli coś ma stanowić impresjonistyczną plamę to takie jest, lecz jeśli zamiast elektronicznych „smug” w trzecim, bądź nawet dalszym rzędzie odzywa się naturalny instrument to ma on właściwy sobie gabaryt, kontur a co najważniejsze wypełnienie – tkankę stanowiącą o jego natywnym brzmieniu.

Zdecydowanie bardziej „chłodne” jazzowe klimaty w stylu „Vägen” Tingvall Trio wcale nie powodują zmiany nastawienia testowanego wzmacniacza. Fortepian lśni i mieni się, wręcz iskrzy, ale wcale nie czuć prosektoryjnej przenikliwości. Wręcz przeciwnie – możemy się poczuć jakbyśmy zainwestowali w profesjonalną „szklarnię”, czyli diabelnie ostro „rysujące” obiektywy i z małej klatki przesiedli się na średni format. Widać więcej i lepiej, ale nie poprzez odszumienie i podbicie kontrastu lecz przez zniwelowanie ziarna i poprzednio niezauważanych zniekształceń.

Cena i specyfikacja Musical Fidelity M5si w sklep.RMS.pl

Pełen tekst recenzji w Magazynie Audiostereo.pl
Musical Fidelity M5si - test, recenzje, opinie